piątek, 30 kwietnia 2010

Maj

Lubię maj. Cieszę się, że to już jutro.
Powietrze już pachnie jak malinowa mamba jak to śpiewał Vavamuffin. Jest mi lepiej.
I niech tak pobędzie jakiś dłuższy czas.

Dziś w skrzynce awizo na polecony. To już piąte w tym tygodniu  (nie pamiętam kiedy dostałam tyle poleconych) i za każdym razem biegnę jak wariatka na tę durną pocztę z nadzieją, że to z sądu. I nic.
Dzisiejszego nie zdążyłam odebrać, więc czekam. I nadziejuję. Chcę już wiedzieć, a muszę czekać do wtorku.. niemniej, biorąc pod uwagę, że do wtorku kupę czasu i to wolnego od pracy, to cierpliwie poczekam. Padam już ze zmęczenia i nie wiem jak się zregenerować. Sam sen mi nie wystarcza. Marzę o urlopie, który dopiero PO.

Czas spać. Jutro sen do oporu i 4 dni tylko miłych rzeczy:)

wtorek, 13 kwietnia 2010

Pozew

Odebrałam dziś pozew z kancelarii.
M. się odezwał - że mam się wstrzymać ze składaniem, chce jeszcze porozmawiać.

Pozew złożyłam. Jestem lżejsza o 2 litry łez.

Czekam na termin rozprawy.

sobota, 10 kwietnia 2010

:(

nie potrafię nic powiedzieć.
Patrzę tępo w telewizor, co chwilę dreszcz przeszywa moje ciało, nie mogę uwierzyć.

szok ...

oddech

Powoli wyrównuję oddech. Zapłakałam wczoraj kilka razy, bo mi się chciało w danej chwili.

Myślałam o smsie, którego dostałam jeszcze od m. Że mu ciężko, że się pogubił i że wszystko jest do dupy.
Nie wiem co jest gorsze - zdecydowane nie, czy wahnięcia. Jak jest zdecydowane nie, to jest mi przykro, że tak szybko zakopał nasze 10 lat, że zapomniał o mnie, o nas. A jak są wahnięcia, to łapie mnie smutek, że jednak trochę jeszcze myśli. Ale jest już za późno na takie przemyślenia. Mimo, że ciągle go kocham i tęsknię, to mam nadzieję, że nie przyjdzie i nie powie "wróć". Bolałoby jeszcze bardziej. Bo go kocham, a nie potrafiłabym już z nim być. Za dużo się wydarzyło. Wydarzyła się ona. I to w trakcie starań o dziecko. Nasze. Niby wymarzone, upragnione. Nawet nie mogę myśleć o tym, bo mnie ściska w środku. Drań. Skończony drań. I wreszcie - wydarzyło się moje kilkumiesięczne cierpienie, smutek i litry wylanych łez.
Nie jestem w stanie mu zaufać. Sypiał z nią. Nie jestem w stanie się zbliżyć fizycznie. Mdli mnie.

Nigdy więcej. Nawet jeśli będzie ciężko.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
A teraz zmiana tematu.

Lepiej mi.
Wczoraj wróciłam z pracy i nawet cieszył mnie fakt, że mam czas dla siebie. Mój czas. Nie poszłam na fitnes, sprzątnęłam za to całe mieszkanie, zrobiłam pranie i prasowanie, wystawiłam na aukcji internetowej dwa płaszcsze w rozmiarze, który po diecie rozwodowej już o wiele za duży;) - a to wszystko, żeby mieć wszystkie obowiązki za sobą, a przed sobą tylko przyjemności.  A te zaczynam dziś spotkaniem z J.
Później uszyję kolejne poduchy do sypialni, dokończę porządki w moim "atelier", poczytam książkę, może coś jeszcze się uda. W międzyczasie telefon zadzwoni pewnie 5 razy - "jak się czujesz?", "jadłaś?", "co robisz?", "chcesz się spotkać?", "potrzebujesz czegoś?", "pomóc Ci w czymś?" - słyszę to codziennie, moje "Respiratory" czuwają. I dobrze, dzięki nim oddycham.

Szaro za oknem, ale to będzie całkiem niezły dzień. Tak zaplanowałam :)

czwartek, 8 kwietnia 2010

38 minut

30 nerwowych minut. Odczytanie aktu notarialnego, dwa podpisy, 4 parafki. Kosmiczna opłata.
I nie ma nic wspólnego. Takie to proste...

Zeszliśmy piętro niżej pod drzwi adowkata. "Jesteś pewny, że mam tam iść?", "tak". Weszłam, on pojechał.

8 minut u adwokata. Pozew w wersji "lajtowej", zminimalizowanej do odbioru w poniedziałek. Później krótki instruktaż gdzie zanieść, ile wpłacić, co mówić w sądzie, żeby zamknąć wszystko jedną rozprawą.
"Mam panią reprezentować w sądzie?", "nie dziękuję", "to powodzenia".

... wyszłam z kamienicy i robiąc scenę na ulicy histerycznie wyłam od Młyńskiej do końca Kościuszki.
Ludzie się zatrzymywali, ja szłam dalej.

Ocierając się o dwie stłuczki pojechałam na Sołacz. Krótki spacer, później spotkanie z jedną z naważniejszych osób w moim życiu, moim "Respiratorem". Ulga na 2 godziny.

Wróciłam do domu.
Wypiłam 2 lampki wina i trochę zmiękłam. Uff

Idę spać, choć mam ochotę jeszcze stanąć na dachu i wrzasnąć na całe miasto, że mi źle...

:-(

środa, 7 kwietnia 2010

Ostatnie "wspólne"

Znów mi brakuje tlenu. Znów nie mogę oddychać i znów mnie boli wszystko, co może boleć, a i to co nie też boli.

Jutro podpisujemy ostatni wspólny dokument. Wspólny, ale mówiący o tym, że nic już wspólnego nie mamy.
Szkoda, że nie mogę tego zrobić zaocznie. Bo chyba najbardziej mi przykro i smutno na myśl, że te papiery będę podpisywać przy nim, obok niego, z nim, ale jednak bez niego.
Aż boję się myśleć, co będzie na rozprawie rozwodowej. Ale mam jeszcze trochę czasu, więc zdążę złapać oddech, zanim znów będę zdychać z nerwów.

Jest mi bardzo, bardzo źle. Boję się jutra :(

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

TU

tracę smak
tracę węch
tracę słuch
tracę wzrok
gubię krok...

...blednie duch
ustaje ruch
padam z nóg.........

wykończyły mnie te święta. Tak pracowałam nad sobą. Tak uczciwie... a jednak nie udało się przetrwać bez emocji tego czasu. Czasu bez m. Po raz pierwszy od tylu lat.
Życzenia smsem. Nie byliśmy w stanie rozmawiać. Ja nie byłam. On nie był. Napisał, że mu ciężko, że źle. Że spokojnych świąt. Że mam uważać na spadające foliówki w wodą w lany poniedziałek. Że dobrej nocy i że mam spać dobrze.
Że.
Ałłaaaaaaa... zablolało znów:(
 
Uratowała mnie moja rodzina. Jest najwspanialsza na świecie. Wczoraj obiad u ulubionej cioci, długi spacer w moich ulubionych miejscach rodzinnego miasta. Nikt nie zadawał mi pytań. Nie komentował. Normalne, swobodne rozmowy. Skład gości dobrany starannie - wczoraj tylko ci zaufani, żadnych "ondulowanych ciotek", co to roznoszą wszystko po okolicy. Ciotka z wujkiem ustawiła wszystko pode mnie, żeby mi było mimo wszystko jak najlepiej i komfortowo. Są niemożliwi:) Moi drudzy rodzice.
 
A teraz jestem znów TU. Odpoczywam psychicznie. Dawniej zawsze kiedy było mi źle uciekałam do Domu, Tam.
Ale ostatnimi czasy czuję się tam źle. Tu jest mi teraz lepiej. Tu jestem ciągle anonimowa. Moje sprawy to moje sprawy. Tam mam całe dzieciństwo, korzenie, starych znajomych, swoich i mamy. Dręczył mnie nieustanny dyskomfort na myśl spotkania kogoś znajomego, konieczność odpowiadania na pytanie "co słychać". I to mamine przeżywanie... jak spotyka swoje koleżanki opowiadające o wnuczkach i małżeństwach ich dzieci. Wiem, że ona to przeżywa bardziej niż ja. Wiem, że gra mówiąc, że ją to "nie rusza". Rusza. Bardzo rusza, a ja nie mogę tego znieść. Więc uciekam. Tu.
 
Mam nadzieję, że świątecznego zakrętu nadszedł kres. Teraz będzie znów lepiej.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Początek końca

Dawno mnie tu nie było.
Miałam kilka tygodni na fali. Fali nowych wyzwań pracowych, fali wyjazdów, spotkań i wydarzeń.
Poznałam mnóstwo ciekawych ludzi. Dostałam potwornego kopa energetycznego.
I trochę poszalałam.
To wszystko, to najlepsze, co mogło mi się przytrafić na to ostatnie zło. Zaczęłam lepiej wyglądać i nie mam dramatu na twarzy. Powoli uczę się mówić o rozwodzie. Na pytanie "co u męża" odpowiadam spokojnie, że jestem w trakcie rozwodu. Nie ciągnę wątku dalej. Ktoś pyta "dlaczego?" Odpowiadam, bo tak jest lepiej. Wyznaję zasadę jak nie mówię, to nie dopytuj. Zwykle działa. A ci, którzy mają wiedzieć, wiedzą.
Bywają  już nawet dni, że mam doskonały humor. Coraz więcej takich. Jestem nie do poznania. I nie wiem co się ze mną dzieje i jak to wytłumaczyć. Czy mój organizm dobrnął do granicy smutku, której nie jest w stanie przekroczyć, czy pokłady możliwości stresowych się wyczerpały.
A może to ulga. Ulga, że nie łudzę się już. Nie wracam do domu ze znakiem zapytania "odezwie się do mnie? nie odezwie? będzie miły? potraktuje jak powietrze? czy w ciągu kilkunastu godzin w milczeniu padnie choć jedno słowo, które da mi nadzieję i motywację by myśleć, że jest szansa na lepszy czas... ". Tego już nie ma, a ja odpoczywam. Patrzę na to z perspektywy  2 miesięcy jakie minęły od decyzji ostatecznej i sama nie wierzę, że wytrzymywałam to tyle czasu. Mam nadzieję, że z każdym dniem będę bardziej "trzeźwieć" i wyrywać się z tego amoku.

Dziś zaczęłam rozdział "początek końca". Zaniosłam dokumenty do notariusza, za tydzień podpisujemy umowę o rozdzielności majątkowej i dzielimy się co nieco. Ale tylko co nieco. Zarządziłam podział na zasadzie stosunek winy do krzywdy. Jest na moim. W zamian za to robię m. prezent w postaci rozwodu bez orzekania o winie. Nie mam ochoty na odświeżanie tych wspomnień. I dobrze, że chociaż na koniec m. potrafi zachować twarz w tej całej nieeleganckiej sytuacji.
A po podpisaniu umowy notarialnej jeszcze tego samego dnia mam spotkanie z adwokatem. Zostanie "tylko" pozew o rozwód i czekamy... Jak wyznaczą nam termin rozprawy od razu wypisuję wniosek o urlop i rezerwuję wakacje. Mam nadzieję zwiać na reset zaraz "po". Choćby prosto z sali rozpraw.
Mówię o tym spokojnie, ale boli jak cholera. Zbierałam te wszystkie papiery ostatnio... akt małżeństwa... przedostatni raz w ręku. I wyłam jak bóbr. Chcę to już zamknąć jak najszybciej skoro już tak ma być i nie myśleć ani sekundy dłużej.
A później będzie już tylko lepiej.

Zmykam na wieczorny spacer. Czas dotlenić mózg mój zmęczony.