czwartek, 1 kwietnia 2010

Początek końca

Dawno mnie tu nie było.
Miałam kilka tygodni na fali. Fali nowych wyzwań pracowych, fali wyjazdów, spotkań i wydarzeń.
Poznałam mnóstwo ciekawych ludzi. Dostałam potwornego kopa energetycznego.
I trochę poszalałam.
To wszystko, to najlepsze, co mogło mi się przytrafić na to ostatnie zło. Zaczęłam lepiej wyglądać i nie mam dramatu na twarzy. Powoli uczę się mówić o rozwodzie. Na pytanie "co u męża" odpowiadam spokojnie, że jestem w trakcie rozwodu. Nie ciągnę wątku dalej. Ktoś pyta "dlaczego?" Odpowiadam, bo tak jest lepiej. Wyznaję zasadę jak nie mówię, to nie dopytuj. Zwykle działa. A ci, którzy mają wiedzieć, wiedzą.
Bywają  już nawet dni, że mam doskonały humor. Coraz więcej takich. Jestem nie do poznania. I nie wiem co się ze mną dzieje i jak to wytłumaczyć. Czy mój organizm dobrnął do granicy smutku, której nie jest w stanie przekroczyć, czy pokłady możliwości stresowych się wyczerpały.
A może to ulga. Ulga, że nie łudzę się już. Nie wracam do domu ze znakiem zapytania "odezwie się do mnie? nie odezwie? będzie miły? potraktuje jak powietrze? czy w ciągu kilkunastu godzin w milczeniu padnie choć jedno słowo, które da mi nadzieję i motywację by myśleć, że jest szansa na lepszy czas... ". Tego już nie ma, a ja odpoczywam. Patrzę na to z perspektywy  2 miesięcy jakie minęły od decyzji ostatecznej i sama nie wierzę, że wytrzymywałam to tyle czasu. Mam nadzieję, że z każdym dniem będę bardziej "trzeźwieć" i wyrywać się z tego amoku.

Dziś zaczęłam rozdział "początek końca". Zaniosłam dokumenty do notariusza, za tydzień podpisujemy umowę o rozdzielności majątkowej i dzielimy się co nieco. Ale tylko co nieco. Zarządziłam podział na zasadzie stosunek winy do krzywdy. Jest na moim. W zamian za to robię m. prezent w postaci rozwodu bez orzekania o winie. Nie mam ochoty na odświeżanie tych wspomnień. I dobrze, że chociaż na koniec m. potrafi zachować twarz w tej całej nieeleganckiej sytuacji.
A po podpisaniu umowy notarialnej jeszcze tego samego dnia mam spotkanie z adwokatem. Zostanie "tylko" pozew o rozwód i czekamy... Jak wyznaczą nam termin rozprawy od razu wypisuję wniosek o urlop i rezerwuję wakacje. Mam nadzieję zwiać na reset zaraz "po". Choćby prosto z sali rozpraw.
Mówię o tym spokojnie, ale boli jak cholera. Zbierałam te wszystkie papiery ostatnio... akt małżeństwa... przedostatni raz w ręku. I wyłam jak bóbr. Chcę to już zamknąć jak najszybciej skoro już tak ma być i nie myśleć ani sekundy dłużej.
A później będzie już tylko lepiej.

Zmykam na wieczorny spacer. Czas dotlenić mózg mój zmęczony.

5 komentarzy:

  1. Gdy dociera się do pewnej granicy i człowiek zaczyna się godzić z rzeczywistością, tak właśnie jest. Do przodu :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Estetyka to pewnie ostatnia rzecz, którą się teraz przejmujesz, ale w pięknym stylu wychodzisz z tego. Pozdrawiam:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Myszko - zgadzam się w 100%. Chyba tak jest, dotarłam do granicy. Będą górki i dołki, wiem to, ale do przodu, zdecydowanie do przodu.

    Uliszko - to bardzo miłe:)

    Pozdrowienia dla Was!

    OdpowiedzUsuń
  4. o rozwodzie nie należy myśleć, rozmawiać, nie należy!!!!!!!
    trzeba CZASAMI niestety go przeprowadzić, a poootem nauczyć się żyć na nowo, inaczej... nawet, gdy trwa to miesiącami, latami... ale wreszcie się skończy, wreszcie się zacznie... WRESZCIE.

    OdpowiedzUsuń
  5. Holden, uczę się, pilnie się uczę... robię wszystko, żeby nie trwało to "latami".
    Ja czasem jednak potrzebuję o tym porozmawiać. Może dlatego, że jestem przed. Ale jeśli już, to mówię o tym z najbliższymi, lub trochę tu :)
    Reszta nie musi znać szczegółów. I nie zna.

    OdpowiedzUsuń